Nie ma jak show biznes

Ktoś kiedyś napisał, że piosenka jest walutą przemysłu muzycznego. Bardzo podoba mi się celność tego stwierdzenia, które przypomina na czym opiera się sukces piosenkarzy i zespołów. O ile na początkowym etapie kariery nie trzeba umieć pisać piosenek, to warto zabrać się za to jak najwcześniej, bo songwriting to samotność długodystansowca. Do wprawy dochodzimy poprzez cierpliwą praktykę, metodą prób i błędów, a osiągnięcie zauważalnych postępów zajmuje nam zwykle kilka lat.

Jednak repertuar koncertowy na start można złożyć z coverów, jak robili to The Beatles oraz wiele innych gwiazd muzyki popularnej na początku drogi. Sam zaczynałem od grania w warszawskich pubach. Był rok 1991 a pamiętam to tak dobrze, jakby zdarzyło się tydzień temu. Idę Marszałkowską w upalny czerwcowy wieczór. W nozdrzach mam koktajl parującego asfaltu i spalin, w garści futerał z gitarą klasyczną Cremona, po plecach spływa pot. Zmierzam do pubu That’s It, który znajduje się na pierwszym piętrze kamienicy przy Marszałkowskiej, gdzieś pomiędzy placem Konstytucji a Rotundą. Na miejscu jest Adam Sternik, mój starszy kumpel z ogólniaka w Legionowie. To on namówił mnie na to przedsięwzięcie. Występujemy jako Lukas & Adam. W lokalu panuje półmrok, na zewnątrz jeszcze jest widno a przez uchylone okna słychać przejeżdżające tramwaje. Frekwencja jak po bombardowaniu, bo akurat tego dnia otwierają pierwszego w Polsce McDonalds’a kilka przecznic dalej, na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Trudno przebić takie wydarzenie rodem z popkultury amerykańskiej. Jednak obecność kilku osób na sali nas nie zniechęca. Mamy dwie gitary, dwa mikrofony, dwa barowe stołki i przyjechaliśmy tu, aby coś udowodnić. Nasz repertuar to zbieranina kawałków, które w nas rezonują, czyli The Doors, U2, Velvet Underground, Jerry Lee Lewis, Dawid Bowie, Bob Dylan, Iggy Pop, Talking Heads oraz coś The Ramones i Motörhead. Setlista nabazgrana na kartce 5 min przed koncertem okazuje się niekompletna, a wówczas Adam, w krótkiej przerwie między utworami, mówi mi na ucho, co gramy jako kolejne, a ja staram się udawać opanowanego, czując na sobie spojrzenia słuchających nas niedobitków; po wielu latach dowiedziałem się, że Bob Dylan wykręcał taki numer towarzyszącym mu na koncertach muzykom, a do tego potrafił w ostatniej chwili zmieniać tonację utworu. Na domiar złego gramy rock and rolla na gitarach klasycznych. Nagłośnienie jest liche, więc naparzamy kostką po nylonowych strunach z pełną parą. W efekcie struny nie wytrzymują i pół biedy, jeżeli pęka jedna z wiolinowych. Można wówczas przestawić akompaniament z pełnych akordów na “power chords” i dograć set do końca na pięciu strunach, ale to klasyczna jazda bez trzymanki jak cały mój muzyczny debiut. Mam siedemnaście lat i właśnie zarobiłem pierwsze pieniądze grając na gitarze piosenki, którym wierzę. There’s no business like show business, mawiają. W drodze powrotnej czuję się odmieniony. Głowę niosę wysoko. Stąpam lekko, krokiem napowietrznym, jak by to powiedział Stachura. 

W owym czasie byliśmy dobrze osłuchanymi muzykami-amatorami, przepełnionymi młodzieńczą werwą i rockandrollową arogancją. Mieliśmy ucho do chwytliwych piosenek i potrafiliśmy złożyć z nich zaskakujący swym eklektyzmem repertuar. A także obronić go na żywo. Ktoś interesujący się zjawiskami kulturalnymi stolicy nazwał nas prekursorami grania coverów w warszawskich pubach. Dowiedziałem się o tym pocztą pantoflową, i jak to zwykle bywa, po wielu latach. Okazało się bowiem, że kultura grania coverów w warszawskich pubach nie istniała wcześniej. 

Moja historia i wiele jej podobnych dowodzą, że magnesem przyciągającym publiczność są, przede wszystkim, świetnie napisane piosenki. Zwracam na to uwagę, ponieważ wielu młodych ludzi rozpoczynających karierę artystyczną zapomina o tym, że sukces we współczesnej muzyce rozrywkowej odnosi się właśnie dzięki piosenkom. Dla słuchaczy nie ma tak naprawdę znaczenia, jakiej marki masz instrument, ile godzin dziennie ćwiczysz oraz to, czy na produkcję swoich nagrań wydałeś 250 złotych czy 250 tysięcy dolarów. Interesują ich przede wszystkim piosenki, które nawiązują do ich osobistych doświadczeń oraz to, czy potrafisz wykonać je w sposób autentyczny. Bywa, że odpowiednio wypromowany zespół albo artysta staje się maszynką do robienia pieniędzy i samą nazwą przyciąga publiczność. Jednak w tej branży nawet gwiazdy szybko spalają się na naszych oczach i gasną bez dobrego repertuaru. A mimo to, na świecie są miliony muzyków, którzy nie tyle nie mają predyspozycji twórczych co ich nie rozwijają, i realizują się odtwarzając utwory znane i lubiane. Tak oto jazzmani ogrywają standardy na różne sposoby, muzycy klasyczni wskrzeszają i odtwarzają z pietyzmem dzieła wielkich kompozytorów, cover bandy w barach serwują przeboje napędzając konsumpcję piwa, a na weselach kapela szyje z czego się da, żeby dociągnąć sztukę do rana i ujść z życiem. Nie ma jak show biznes.

Łukasz Dyakowski, Warszawa, 19/03/2024